Podczytuję

piątek, 29 marca 2013

Czas radości, spokoju i relaksu...

Choleryk jest zapalonym sympatykiem świąt Bożego Narodzenia i świąt Wielkanocnych. Nie żeby był jakimś zagorzałym katolikiem, bo jego poglądy religijne mają tyle z chrześcijaństwem wspólnego, co garbaty ze ścianą. Po prostu lubi te wszystkie świecące, grające, kręcące się pierdółki, przygotowania, które nierzadko wyciskają z człowieka siódme poty, a najbardziej obdarowywanie się prezentami. Ze mną ma odwieczny problem, bo ja tak naprawdę wszystko co potrzebuję, kupuję sobie na bieżąco. Kosmetyki MUSZĘ kupić sobie SAMA, bo jak SAMA nie wybiorę szczoteczki w tuszu do rzęs lub długości pędzelka w eyelinerze, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że źle będzie mi się użytkowało, albo tusz sklei mi rzęsy, i dany kosmetyk pójdzie w odstawkę. Z perfumami też już raczej podejścia nie zrobi, bo pomimo że zapach, który dostałam na Boże Narodzenie z kolekcji Paco Rabanne jest piękny, to prawie go nie używam, bo gdy pomyślę sobie, ile taka fiolka kosztowała, to widzę go w przeznaczeniu jedynie na specjalne okazje. Poza tym z tymi perfumami na prezent w moim przypadku jest tak, że w pierwszym odruchu nachodzi mnie myśl, że po prostu śmierdzę, i walczę sama z sobą, aby ten prezent zaakceptować. W jego głowie przewinęła się już prostownica, lokówka, a nawet depilator, co by mogło wskazywać na to,że nie jest zadowolony z gładkości mych nóg. ;) Aż w końcu dotarł myślami do jubilera, i w dalszym ciągu nie wiem po co, skoro dawno już został uświadomiony, że jedyną biżuterię, którą mógłby mi kupić, jest pierścionek zaręczynowy. ;)
Ja mam sytuację klarowną - sfinalizuje mu część kosztów za naprawę auta. Pszczółeczka - bo tak pieszczotliwie nazywamy mazdę Choleryka - powoli zaczyna się sypać, i potrzebuje dość szybkiej reanimacji. Auto przyda mu się bardziej niż kolejna bluza i krótkie spodenki. No okej, mi też się przyda przy okazji ;)

W przeciwieństwie do Choleryka, ja za świętami nie przepadam, i nic nie chciałam w tym roku organizować. Chciałam pójść sobie z nim na spacer, nakarmić kaczuszki, a potem wrócić do domu, i wtulona w jego ramiona, popijając czerwone wino, zrobić sobie maraton filmowy. Wstępnie mój pomysł został z trudem przez Choleryka zaakceptowany, jednakże koniec końców stanęło na tym, że robimy niedzielny (żeby nie powiedzieć świąteczny ;) ) obiad dla jego rodziców, jajka z majonezem, które przecież wcale nie kojarzą się z Wielkanocą, a to, że mam piec ciasta, czego nie robiłam od kilku lat, też można w sumie nazwać czymś zupełnie codziennym. Psia mać ! Dałam się wyrolować, jak ślepa i głucha.

Za swoje błędy trzeba płacić - teraz już za późno, aby wymyślić wymówkę i dopiąć swego. Dziś czekają mnie ekstremalne zakupy, z których wrócimy obładowani jak przekupki na targu, a jutro czeka mnie pieczenie ciast, i powstrzymywanie się, aby nie wyjść z siebie, gdy wyjdą mi zakalce. Potem jeszcze gruntowne sprzątanie, a w niedziele gotowanie obiadu składającego się z dwóch dań dla pięciu osób. I niech mi ktoś powie, że święta to czas spokoju i relaksu...

Niemniej życzę Wam mokrego dyngusia :)

Piękniutki, żółciutki,słodziutki, kurczoczek :)

czwartek, 28 marca 2013

Czego Wy wszyscy ode mnie chcecie ?

Podejrzewam, że wszechświat sprzysiągł się przeciwko mnie. A już na pewno zawarli przeciwko mnie pakt najbliżsi; permanentnie niezadowolony Choleryk, rozhisteryzowana matka i ojciec - nieudacznik. Każde z nich bezustannie czegoś ode mnie chce, i to najlepiej na wczoraj. Każde ma tysiąc pytań, na które naprawdę nie chce mi się już odpowiadać, bo ileż można wałkować po raz enty tą samą kwestię...? Każde ma o coś pretensje, i uważa że to czego żąda, należy mu się jak ślepej kurze ziarno. Czuję się jak mały, bezbronny żuczek, który wpadł w ręce dzieciaków z symptomami sadystycznymi.

Marzy mi się wyjazd w pojedynkę, gdziekolwiek, byleby najdalej stąd... Bez telefonu i bez komputera.Spałabym do południa, chodziła na długie spacery, podczas których robiłabym masę zdjęć, czytałabym książki i oglądała zachody słońca. Każdej nocy zatapiałabym się w swoich, zaniedbywanych ostatnimi czasy refleksjach, a potem wróciłabym gotowa do dalszego działania, tylko po to, by zamieszkać sama. Kupiłabym sobie rosiczkę. Z czasem przygarnęłabym kota i psa... I może kiedyś pozwoliłabym się zbliżyć komuś na tyle blisko, aby miał możliwość się ze mną liczyć.

czwartek, 21 marca 2013

Pierwszy dzień wiosny.

Choleryk wyciągnął mnie wczoraj na spacer, którego celem było pokazanie mi ścieżek, jakimi chadzają prawdziwi mężczyźni. Jako że od kilku dni mam monstrualnego lenia, i moim ulubionym zajęciem jest spanie, ewentualnie oglądanie telewizji w pozycji leżącej, walczyłam do ostatniego momentu, szukając wymówek, prośbą i groźbą, aby jednak zostać w domu, ale Choleryk okazał się nieprzejednany. Próbował trafić do mnie przeróżnymi argumentami, począwszy od tego, że praktycznie nie wychodzę z psem na spacery i Brego nie będzie wiedział, jak zachowywać się przy mnie na przechadzkach, a kończąc na tym, że zawsze narzekam, że nie chodzimy razem na spacery, a jak on chce mnie zabrać, to ja nie chcę. Tutaj muszę wam zdradzić, że jedną z najbardziej problematycznych dla mnie wad Choleryka jest to, że on nie umie chodzić na spacery we dwoje. Myślę, że takie pojęcie, jak wspólny spacer brzegiem morza o zachodzie słońca, albo wieczorem, na starym mieście, nie mieści mu się w głowie. Zawsze musi być ktoś trzeci. Pies, brat, rodzice, znajomi, sąsiad, ufo, ktokolwiek. Kiedy go poznałam, myślałam że jemu po prostu się ze mną nudzi, i dlatego potrzebuje przyzwoitki. Jednak z czasem doszłam do wniosku, że ten typ tak ma. Miałam dwa wyjścia. Pierwsze to pognać dziwoląga i poczekać na faceta, który umie pójść zarówno na wyprawę z futrzakiem, jak i pójść na romantyczny spacer ze swoją kobietą. Drugie to po raz wtóry wykazać się mocarną akceptacją dla jego udziwnień, a z czasem próbować nauczyć go co i jak. Oczywiście zdecydowałam się na opcję drugą, i jak możecie się domyślić, w tej kwestii plonów jeszcze nie zebrałam. ;)

Koniec końców poszłam na ten spacer, mimo mrozu i bezustannie padającego śniegu, bo najprawdziwsza z prawd brzmi, że święty spokój jest najważniejszy. Jak było ? No cóż, powiedziałam Cholerykowi, że ostatni raz dałam się namówić na taki voyage, a to chyba mówi samo za siebie. ;)
Miałam obiecywaną ładnie wydeptaną ścieżkę na prostej drodze. W rzeczywistości był nierówny teren, śniegu po kolana, i ja, tocząca się przez zaspy w kozakach na obcasie. Ten obcas zawsze mnie w pewien sposób amortyzował. Wiele razy uchronił mnie przed upadkiem, ale nie pomyślałam, że takie sytuacje nie miały miejsca na wertepach... Tym razem cały czas miałam wrażenie, że zostawię go gdzieś w śniegu, a Choleryk szedł kilka kroków przede mną, i cały czas powtarzał:
- Ja nie wiem, jak to się stało... Przecież tu naprawdę była ścieżka... - od czasu do czasu drwiąc z moich narzekań.
Ale przynajmniej były "obalanki" na śniegu. :) Co prawda nie wyszłam z nich zwycięsko, bo waga lekka z wagą ciężką nie ma szans, ale chociaż się pośmiałam. ;)

Brego na wczorajszym spacerze

Dziś przyszła do nas wiosna, i zapewne otworzyła aż usta ze zdziwienia, o ile wcześniej nie postanowiła zajechać do Rosji po ciepłą uszankę i futro, bo w tej wiosennej sukieneczce, to ja ciężko jej pobyt tutaj widzę...

Tak wygląda mój ogródek w pierwszy dzień wiosny - śniegu po kostki.

Wszystkim ten śnieg już zaczyna zawadzać. Wszystkim, prócz Brego. Może jest tak dlatego, że jak narazie zna tylko zimę.

Rozmawiałam dziś ze sprzedawczynią ze sklepu monopolowego, która stwierdziła, że nie pamięta świąt wielkanocnych, kiedy szła święcić jajka do kościoła w zimowej aurze. Co prawda do świąt został jeszcze tydzień, ale chodzą plotki, że jutro ma być szesnaście stopni na minusie, więc końca zimy tak naprawdę nie widać, i istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że Wielkanoc jednak będzie biała. Biedny króliczek wielkanocny... I kurczęta z resztą też.

wtorek, 19 marca 2013

Ja i moje fobie.

Każdy ma jakieś fobie, i nikt mi nie wmówi, że tak nie jest. Nawet największy twardziel co mózg wypocił na siłowni, ma swojego stracha: z włosami postawionymi na żel, który ma nóżki z galarety, wytrzeszcz i pełno w gaciach. I to nie jest żaden wstyd. Gorszy obciach jest wtedy, gdy człowiek zakłada maskę wielce nieustraszonego, a przy najbliższej okazji drze się jak stare prześcieradło, bo zobaczyło malusieńką, bielusieńką myszkę ( nie abym wyśmiewała czyjeś lęki, bo pozory mylą, i ta malutka myszka może zawsze okazać się prawdziwym krwiożerczym potworem). Ja do swoich strachów przyznaję się otwarcie, choć jakby głębiej się nad tym zastanowić, to są one krańcowo pokrętne.

Przez 18 lat swojego życia, mieszkałam na trzecim piętrze. Było z tego więcej minusów niż plusów, ale jeden plus był niepodważalny; żaden złodziej, zboczeniec, seryjny morderca, albo koszmarne połączenie 3w1, nie wejdzie mi przez balkon do domu i nie zrobi mi krzywdy. Od trzech miesięcy mieszkam na parterze, a od dwóch miesięcy zaczynam łapać fobię, że jednak mogę paść ofiarą - oby tylko - włamania. Żeby dostać się do mojego ogródka, wystarczy przeskoczyć niezbyt wysokie ogrodzenie, i choć wszystkie okna są antywłamaniowe, z zabezpieczeniami przeciwko wyważeniu, to i tak nie czuję się do końca bezpiecznie. Choleryk pracuje w nocy, więc umownie od 22:45 do przeciętnie 9:00, muszę sobie radzić sama. Do obrony mam psa... Który za podwędzaną kość, sam by mnie jeszcze za włosy potargał.
Paradoksalnie nie odczuwam takich lęków, gdy idę sama, w nocy, ulicą. Wprawdzie od dawna już nie wychodziłam z domu po 23:00, ale nigdy nie czułam nawet najmniejszego zagrożenia, w najciemniejszym zaułku trójmiasta. Prawda, że pokrętne?

Mieszkanie, w którym się wychowałam, do pewnego momentu było dla mnie swego rodzaju przystanią, do której zawsze chętnie wracałam. Kojarzyło mi się ze spokojem, ciepłem, bezpieczeństwem. Wszystko zmieniło się wraz ze śmiercią dziadka, a totalnie pogorszyło wraz ze śmiercią babci. Dziadek zmarł w szpitalu, po kilkuletniej walce z białaczką. Babcią zmarła w domu, po kilkuletniej walce z rakiem. Byłam przy niej w ostatnich sekundach jej życia, i chyba ten widok wypłowiałych z życia oczu, zrodził kolejną fobię - paradoksalnie strasznie boję się materii duchowej osób, które chciały dla mnie jak najlepiej, i których miłość czułam na każdym kroku.
Wiem, że to jak pokierowałam swoim życiem, nie spodobało by się im. I chyba właśnie dlatego, nie mogę patrzeć w ich oczy na zdjęciach. Moja wyobraźnia zawsze płata mi figle, i jej oczami zaczynam widzieć gniew na ich twarzach. Nie mogę przebywać sama w tamtym mieszkaniu, bo cały czas wydaje mi się, że wyjdą z któregoś z pokoi, i zafundują mi niezłą jazdę bez trzymanki. Często mi się śnią - oczywiście niezadowoleni i źli. Tak, tak... Wiem, jak to brzmi. ;) Ale każdy ma swojego stracha za pazuchą, nie koniecznie racjonalnego.

Boję się też pająków i wężów, i apokalipsy też, ale wiem, że jeżeli kiedyś los obdarzy mnie dziećmi, zrobię wszystko, aby nie przerzucać na nich swoich strachów. Każdy ma swoje. Oni też będą własne mieć. I pewnie nie mniej pokrętne od moich.

poniedziałek, 18 marca 2013

Na rozdrożu.

Przez pięć dni w tygodniu planuję weekend, ale w takiej bardzo przyziemnej perspektywie, na przykład że wypucuję całe mieszkanie od podłogi po sufit włącznie z oknami, że ugotuję dobry obiad, może nie koniecznie od razu z dwóch dań + deser, ale taki, w który włożę maksimum zaangażowania, że pójdę z psem na długi spacer, i na jeszcze jeden razem z Cholerykiem, aby nakarmić kaczki, że jak wejdę do wanny, to wyjdę dopiero, gdy skóra mi się zmarszczy, a potem naleję sobie lampkę wina i nareszcie poczytam książkę, i wiele tym podobnych rzeczy, na które w tygodniu za cholerę nie mogę czasu znaleźć. I kiedy w końcu budzę się w ten sobotni poranek, mój plan przestaje się liczyć, a zaczyna istnieć opcja, która wydaje mi się jedynym, dobrym wyjściem: położyć się dalej spać.

Ostatnio wypisałam sobie na ostatniej stronie kalendarza, wszystkie cele do jakich chciałabym w życiu dojść. Uzbierało się tego trochę... Większość z nich naprawdę bardzo mnie zdziwiła, bo musiałabym dla nich porzucić ogromną część mojego obecnego życia. Choleryka, całą futrzaną familię, swoje pierwsze, praktycznie samodzielne mieszkanie... A jednak mimo wszystko chciałabym się realizować. Chyba jednym z najgorszych scenariuszy byłby moment, gdybym w chwili śmierci zdała sobie sprawę, że coś przeoczyłam, że czegoś nie zrealizowałam, że...źle wybrałam.

czwartek, 14 marca 2013

Biedronka jednak ma ogonek!

W pobliżu mojego rodzinnego domu, otworzyli dziś Biedronkę.
Jeszcze zanim nie było oficjalnej wiadomości, że akurat Biedronka zajmie pustostan po kosmicznie drogim markecie Bomi, miałam przepuszczenia, że  właśnie o nią chodzi. Dlaczego? Cały budynek pomalowali na wściekle żółty kolor. ;)

Mam sentyment do biedronek. Będąc małą dziewczynką, często udawało mi się brać biedronki na dłonie, liczyć ile mają kropek, i odkładać na kwiaty, o ile wcześniej przerażone nie odfrunęły. ;) Podobnie też było ze ślimakami, ale w stosunku do ślimaków byłam bardziej brutalna. Na przykład dotykałam czubka ich czułek, nie wiedząc, że wsadzam im palce do oczu, i bardzo bawiło mnie, gdy szybko te czułki chowały. ;) Dzieciaki bywają bezwzględnie okrutne... Na szczęście już wyrosłam, i w dłonie chwytam inne zwierzątka. ;)

Tak jak biedronki lubię, tak za marketami nie przepadam. Czy to Biedronka, Żabka, Stokrotka, czy inne cuda na kiju - wolę robić zakupy w małych, zaufanych sklepach znajdujących się po sąsiedzku. Nikt mi nie wjeżdża wózkiem w tyłek, nie muszę lawirować by przejść, i prawdopodobieństwo, że spotkam tam niezorganizowaną matkę z rozwrzeszczanym dzieckiem, jest o wiele mniejsze.

Lubię dzieciaki. Serio. Byłam kiedyś nawet nianią, i z chęcią wróciłabym do tego zajęcia.
Sama chciałabym mieć w przyszłości trójkę, albo może nawet i czwórkę potomstwa. Jednak obecność dzieci bez opieki - bo co to za opieka w postaci roztrzepanych opiekunów - frustruje mnie, i nijak nie mogę się skupić na robieniu zakupów. Wiem, że to nie będzie mój problem, gdy czyjeś dziecko naje się proszku do prania i na środku marketu zacznie rzygać pianą, albo gdy oddali się od opiekunów, wyjdzie ze sklepu, a na parkingu potrąci je samochód, albo ktoś zagapi się na Rafaello w promocji, i zamiast wjechać mi w tyłek, wjedzie w dzieciaka, ale... Ja się zwyczajnie martwię. Uważam, że dziecko nie powinno odpowiadać za brak wyobraźni rodziców, ale... To już rozprawka na inny dzień. ;)

Aktualnym dylematem, z którym zmagam się obecnie jest to, że w pobliżu mojego nowego miejsca zamieszkania, nie ma żadnych sklepów prócz Żabki i Biedronki. Gdybym miała ochotę na dłuższy spacer, to na dzielnicy obok jest Stokrotka. Stokrotkę widziałam z zewnątrz, bo gdy Choleryk robił zakupy, ja marzłam razem z wówczas 2-miesięcznym Brego przed wejściem. W Żabce nie byłam w ogóle - ją też Choleryk okupuje. ;) Mnie póki co, moje nogi tylko do Biedronki poniosły. Może dlatego że najbliżej.

Nie wiem czemu, ale z każdą Biedronką w której byłam, zawsze jest coś nie tak. Na przykład w tej, którą mam pod nosem, nigdy nie ma koszyków. Wózki stoją zespolone łańcuszkami przed wejściem, ale koszyków przy wejściu brak. Choleryk mówi, że jestem ślepa, ale ja naprawdę nie potrafię ich zlokalizować. W rezultacie chwytam tylko najpotrzebniejsze rzeczy, układam je w pokrętnej kombinacji na rękach, byleby je donieść do kasy, i pędzę. W drugiej Biedronce, w której byłam, niewyobrażalny ścisk. Starsze Panie stają wózkami w poprzek, i ten kto latać nie umie, ma problem, bo nie przejdzie. ;) Poza tym latem, gdyby nie lodówki, można by było się tam ugotować. Kolejki jakby pampersy za darmo rozdawali. W chemii można znaleźć pieczywo, w wędlinach rajstopy, ale to akurat Biedronkową domeną nie jest - podobny burdel panuje we wszystkich marketach. Na otwarciu tej nowej Biedronki nie byłam, i tak się zastanawiam, ile ciekawych promocji mnie ominęło. ;) Mój portfel, który stał się wczoraj lżejszy o 50 złotych, które zgubiłam, na pewno przyjąłby większość promocji pod swoje skrzydła, i krzywdy nie dałby zrobić... ;) Wszak cały czas mam nadzieję, że nowa Biedronka obali mity związane z pozostałymi.

wtorek, 12 marca 2013

Po jego urlopie...

Lubię śnieg. Bardzo podobają mi się zdjęcia z motywem zasypanych drzew, drewnianych chatek, na tle gór. Nie wyobrażam sobie Świąt Bożego Narodzenia i wstępowania w Nowy Rok bez ulic zasypanych białym puchem. Co prawda nie jestem czempionem sportów zimowych, ale mało rzeczy sprawia mi tyle radości co zjazd na sankach z okazałej górki. I jeszcze czerwone wino smakuje jakoś lepiej, gdy za oknem leniwie pada śnieg... Zima tak jak moja ukochana wiosna, ma swoje uroki, ale na dłuższą metę bywa po prostu męcząca. Pierwsza połowa marca dobiega końca, a ja grzęznę w zaspach po kolana, zirytowana, wciąż zmęczona i ciągle gdzieś spóźniona, z domu do pracy, z pracy do domu, a w domu Kongo innego rodzaju.

Zanim zamieszkałam z Cholerykiem, byłam przeświadczona, że wspólne mieszkanie jest dobre.
Uważałam, że dzięki wspólnemu mieszkaniu, można drugą osobę poznać "na wylot". W końcu widzi się ją w różnych sytuacjach, obserwuje reakcje, dzieli się obowiązki, problemy, a ja zauważyłam, że wspólne pokonywanie trudności cholernie zbliża... Prawie tak dobrze, jak dobry seks.
Myślałam, że nie ma nic cudowniejszego jak wrócić do domu, w którym czeka na Ciebie Twój mężczyzna z ciepłą herbatą, przytulić się do niego, i tak zwyczajnie, w ciepłych bamboszkach, obejrzeć razem telewizję. I nic bardziej mylnego, o ile Twój mężczyzna ma dobry humor, jest wypoczęty i nic go nie boli. W przeciwnym razie istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że zamiast herbaty może być solidny opieprz, który kobieca strona mocy rozdmucha na potęgę mówiąc to, czego nie powinna, co w rezultacie zostanie zwieńczone fochem do końca dnia. W większych porywach do końca tygodnia.

Leci nam trzeci miesiąc wspólnego mieszkania, i ... w sumie już po drugiej części poprzedniego akapitu, możecie się domyśleć, że życie zdążyło zweryfikować moje przeświadczenia. ;)
Udowodniło mi, że codzienność w niczym nie przypomina reklamy płatków śniadaniowych, w której piękna ona i przystojny on, tanecznym krokiem przemierzają drogę z sypialni do kuchni, pokazując te swoje obrzydliwie ładne, śnieżnobiałe ząbki, i w której żadne z nich nie siorbie przy jedzeniu, ani nie puszcza bąków po. Udowodniło mi, że rzeczywistość w niczym nie przypomina brazylijskiego tasiemca, w którym pomimo przeciwności losu, dobro zawsze zwycięża, a Ci którzy są w sobie naprawdę zakochani, z całą pewnością w jednym z ostatnich odcinków, nawet gdy będzie to odcinek 123456789987654321, sparują się, i będą żyli długooo i szczęęęśliwie. Bez pryszczów, bez sterty naczyń do mycia, bez brudnych skarpet pod łóżkiem, i  bez - gdyby sobie sprawili szczeniaczka - śmierdzącej kupy w ogródku.

Wspólne mieszkanie jest trudne. Oglądanie tej samej twarzy dzień w dzień jest ciężkie do zniesienia, pomimo że owa twarz, to jedna z najbliższych twarzy na świecie Twojemu sercu. W rzeczywistości, czasem nawet nie chce Ci się do własnego domu wracać, i gdyby nie ten śnieg, to poszłoby się na ławkę do parku i poczytało książkę.Wspólne pokonywanie problemów a i owszem, zbliża. Jednak gdy nieszczęścia chodzą za Tobą stadami, ciągnąc za sobą gromadę problemów, to zanim wyjdzie się z tego kazusu i tym samym umocni więź, to na dobrą sprawę, gdy jedno z dwojga ma tendencję do łatwego odpuszczania, związek zdąży się rozdupczyć po drodze do sukcesu. Dlatego powinno być jak najwięcej dobrego seksu, ale jak rozpalić żar namiętności w stosunku do człowieka, z którym przed godziną prawie pozabijało się przy pomocy noża kuchennego i patelni ?

Choleryk był przez 4 tygodnie na urlopie, a ja jeszcze nie ochłonęłam. Za jakiś tydzień zacznę zapewne psioczyć, że mijamy się w drzwiach...

piątek, 8 marca 2013

Z gorącą, przesłodzoną herbatą bez cytryny, w ręku...

Dzień Kobiet uważam za wspaniały pretekst, do sprawienia samej sobie okazałego bukietu tulipanów. Tak w podzięce, za każde wywieszone pranie przez ubiegły rok, za ugotowany obiad, za umytą podłogę, za przygryziony język, który zatamował potok gorzkich słów w ostatnim momencie, za połamane od wpijania w jego plecy, świeżo zrobione paznokcie od kosmetyczki, za idealnie ułożoną fryzurę, której ideał spłynął wraz z jesiennym deszczem, za połamane obcasy na kostce brukowej, za każdą imprezę, z której wracało się w pełni świadomości, bo kobieta pijana, która wraca do domu tropem węża, to upodlona kobieta, i tego się nie wieńczy, o tym się zapomina. Za rozdygotanie w dni napięcia przedmiesiączkowego, za pamięć absolutną i pełne zorganizowanie w pozostałe, za konsekwencję w diecie i porannym joggingu, za bolące odciski na stopach, które bezustannie przypominają, w ilu miejscach na świecie się było i ile się widziało. Za każde zdjęcie, na którym nasze pryszcze przybrały pozy najwybitniejszych modelek, za każdy babski wieczór, i każdą butelkę wina, która została na takim wieczorze wypita, i za siłę, bo nie od dziś wiadomo, że siła jest kobietą. Jako że ręki do kwiatów nie mam, ale za to bardzo lubię pisać i dzielić się z ludźmi własnymi doświadczeniami, to zamiast tulipanów, sprawiłam sobie bloga, nawiasem mówiąc z którego założeniem nosiłam się od dawna. Teraz będzie trzeba jeszcze wykazać się konsekwencją i elastycznością, aby w permanentnie przyciasnej dobie, gdy dodatkowe utrudnienie stwarza tymczasowy brak internetu w domu, znaleźć ponadplanowy czas na spełnienie literackie. Ale, ale... Nie z takimi rzeczami, kobiety dawały sobie radę z palcem w nosie, choć ten u góry nie dał nam możliwości rozdwojenia się na życzenie. Powinnyśmy mieć dostęp do takiego przycisku jaki jest w autobusach, który zatrzymuje pojazd (a raczej przystopowuje kierowcę) na przystankach na żądanie. Jeden ruch małym palcem, i SUE byłyby dwie. Wtedy gdy jedno z naszych "Ja", w pierwszy dzień czerwonego maratonu leżałoby sobie na łóżku i ucinało komara wykończone katuszami, drugie mogłoby ugotować obiad, pójść na fitness, wyjść z psem na spacer, i nie zalegać z terminami w pracy. To byłoby coś.